Spowiedź artysty [1…5]
1. (listopad 2019)
Szlaczki. Czy ktoś je jeszcze pamięta? Rysowaliśmy je w zeszycie, na końcu każdego zadania. Pamiętam, że uwielbiałem je robić. To, co było przed szlaczkiem nie interesowało mnie zbytnio.
Nic też dziwnego, że z czasem wolałem zostać w domu niż tłumaczyć się z nieodrobionych lekcji.
Do mistrzostwa doprowadziłem udawanie chorego. Godzinami mogłem leżeć w łóżku i oglądać albumy z reprodukcjami dawnych mistrzów. W domu mieliśmy pełno książek o sztuce. W niektórych z nich reprodukcje obrazów były jako osobne, wklejane strony. Miałem pewnie 9 lat, gdy odkryłem magiczny świat Breughla i Boscha czy piękno kobiet Botticellego. Wtedy to zaczęło budzić się we mnie to niejasne uczucie, że za tym wszystkim kryje się jakaś siła, coś czego wszyscy pragniemy i szukamy. Coś, co czujemy, że jest częścią na samych, ale nie znajdujemy słów na określenie tego czegoś.
I tak zaczęły się moje poszukiwania. Większość ścieżek jakie wybierałem, okazały się nie być moimi ścieżkami albo też kończyły się na skraju przepaści. Tylko jedna z nich, choć drogami dość okrężnymi, doprowadziła mnie do miejsca, w którym dziś jestem.
Gdy miałem 10 lat zafascynowała mnie magia przemiany srebra pod wpływem światła – fotografia. Wykorzystując stare ebonitowe aparaty do wyświetlania bajek i dziurawe krzesła stworzyłem moją pierwszą ciemnię w łazience i wywoływałem moje pierwsze odbitki. Zaczynałem od Druha – aparatu fotograficznego rodzimej produkcji. Potem był Kiev, a następnie Pentacon SixTL. Fotografowałem głównie ludzi, a najbardziej oczywiście lubiłem fotografować ładne dziewczyny. Z aparatem fotograficznym chodziłem wszędzie. No, prawie wszędzie. Niestety nie mogłem mieć go w szkole na lekcjach. Więc żeby się nie nudzić, zacząłem rysować. Papier i ołówki były dozwolone. Pierwsze nieśmiałe próby zostały zauważone przez mojego nauczyciela od rysunków (znanego lokalnego artysty – Andrzeja Szelesa) i z czasem, gdy byłem jeszcze w szkole, doprowadziły do mojej pierwszej wystawy grafiki, a później do malowania portretów Lenina z okazji kolejnych rocznic Rewolucji Październikowej. Czerwona farba była wtedy bardzo popularna. Ale to był tylko początek tej drogi…
2. (grudzień 2019)
Niedawno wróciłem z Paryża, gdzie w Galerie Anna et Just Jaeckin, w samym centrum artystycznego zagłębia na Saint Germain, miałem wystawę moich rzeźb. Pokazałem głównie rzeźby z cyklu “Entagled”. Według organizatora lokal mógł pomieścić 100 osób, ale jakimś cudem tego dnia zmieściło się ich ponad 200. Wbrew utartym przekonaniom, wcale nie było trudno porozumieć się po angielsku. Wielu odwiedzających, po chwili rozmowy przypominało o jakimś bliższym lub dalszym praprzodku pochodzenia polskiego. A jedna z osób, zobaczywszy moje nazwisko, przywitała mnie słowami “Mon cher cousin” (Moj drogi kuzynie 🙂
Niektórzy byli ciekawi co oznacza Oriraf (był to wtedy mój pseudonim artystyczny). Powstało z połączenia Oriona i Rafała. Miałem chyba jakieś 14 lat. Spędzając wakacje w Opatii (wtedy była to jeszcze Jugosławia) lubiłem leżeć nocą na brzegu, na skałach, wpatrując się w ogrom roziskrzonego nieba i wsłuchując w wołanie odległych gwiazd. Szczególną uwagę przyciągnęły trzy gwiazdy w pasie Oriona. I od tamtej pory, patrząc w niebo zawsze ich szukałem. Z jakiś nie znanych mi wtedy jeszcze powodów czułem, że one na coś czekają, coś mi chcą powiedzieć. I gdy już wiedziałem, że znalazłem moją drogę, połączyłem Ori z Raf i tak powstał Oriraf.
Moją poprzednią spowiedź skończyłem na malowaniu portretów Lenina i wychwalaniu Wielkiej Rewolucji Październikowej. Jednak dla równowagi duchowej, w ostatnich klasach liceum prowadziłem satyryczną gazetkę ścienną pod nazwą “Zaliwoj”. Za samą inicjatywę dostałem nawet wyróżnienie na koniec roku, ale za to co tam pisałem, byłem częstym gościem na dywaniku u dyrektora szkoły. Publikowałem tam opowiadania Sławomira Mrożka i jemu podobnych oraz rysowałem rysunki satyryczne. Niektóre z nich trafiły nawet potem do “Szpilek” – satyrycznej gazety z czasów PRLu.
Gdy nadszedł czas matury, nie do końca wiedziałem co chciałbym potem robić. W ślady rodziców nie chciałem iść i tak naprawdę to tylko Akademia Sztuk Pięknych we Wrocławiu wydawała mi się jedyną możliwą opcją. Złożyłem więc tam papiery i przystąpiłem do egzaminu wstępnego. Nie dostałem się jednak, ale nie zmartwiło mnie specjalnie. Miałem teraz czas na doskonalenie osobiste – naukę rysunku i akwareli, ale przede wszystkim w piciu wina i podrywaniu dziewcząt. Był to bardzo miły i niefrasobliwy czas. Może też dzięki temu nie zostałem przerobiony na standardowy produkt ASP.
Byłem wtedy zafascynowany wczesno-renesansową sztuką i próbowałem kopiować obrazy Boscha, Breughla, grafiki Durera. Zagłębiałem się w świat starych mistrzów, szukając zapomnienia i ucieczki od otaczającej mnie szarej rzeczywistości. Chodziłem na polowania ze zgrają psów, śledziłem budowniczych wieży Babel, błąkałem się po łąkach i lasach wokół Norymbergi, uciekałem przed strasznymi jeźdźcami Apokalipsy… aż pewnego dnia, wsiadłem na prom i popłynąłem do Szwecji. Szwecja i szwedki przyjęły mnie z otwartymi ramionami. Więc tam zostałem.
Tak, jak wcześniej pociągała mnie nostalgia i tajemniczość odrapanych tynków, brudnych ulic, smutnych i szarych ludzi, tak nagle znalazłszy się w innym świecie, zacząłem odkrywać piękno czystych i prostych form. Rozsądek i porządek jasnych kolorów. Może to właśnie przejrzyste powietrze i wyrazisty horyzont Skandynawii sprawił, że mój umysł zaczął postrzegać piękno w swojej naturalnej formie.
Na początku dużo czasu poświęcałem na naukę nowego języka i poznawanie nowych układów międzyludzkich. Cały czas też rysowałem i malowałem to, co mnie otaczało. Małe czerwone domki jak i czerwone nosy szwedów kochających samogon. Wszystko było świeże i nowe. W Eslöv, w fabryce gdzie pracowałem, mialem pierwszą skromną wystawę moich obrazów. Marzyłem o zostaniu artystą na pełny etat. A wiadomo jak ten etat jest płatny. I mając na uwadze obowiązek utrzymania rozrastającej się rodziny, musiałem zawrzeć pakt z komercją. Ukończyłem zatem szkołę grafiki użytkowej i wstąpiłem w świat reklamy. Były to jeszcze czasy przedkomputerowe i praca w agencji wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Liczyła sie kreatywność, a nie biegła znajomość programów czy aplikacji oferujących tysiące gotowych rozwiązań. Wtedy trzeba było to wszystko samemu wymyślić i obliczyć.
Kiedy wtedy poproszono Romana Polańskiego, żeby opracował szatę graficzna dla jednego ze światowych magazynów mody powiedział, że taka praca bardzo przypominała mu pracę z filmem.
Tak więc podsumowując, zamieniłem Lenina na Ikeę. W wolnym czasie wprawdzie rysowałem i malowałem, ale bez większego przekonania. Rzeźba zupełnie nie istniała dla mnie i nie miałem najmniejszego pojęcia co mnie jeszcze czeka…
3. (styczeń 2020)
Przyszedł. Wbrew różnym przepowiedniom. Zaskakując swą łagodnością i wiosennym humorem. Rok 2020. Jest jeszcze bardzo młody, więc pełen nadziei i wigoru patrzy na czekające go miesiące. Podobnie jak ja, gdy dawno temu znalazłem się pod czystym niebem Skandynawii.
Dzięki pracy w agencji reklamowej moglem zająć się tym co lubiłem najbardziej – kreacją. Przy pomocy zdjęć, ilustracji i słów tworzyłem krótkie opowiadania. Tak na prawdę, to niewiele różniło się to od pracy artysty malującego jakiś obraz. Sztuka to przecież komunikacja. To opowiadanie o życiu, emocjach czy pragnieniach. Oczywiście opowiadając o kiełbaskach, telefonach czy innych dobrach materialnych, musiałem czasem znaleźć czas, żeby powiedzieć coś od siebie. Wtedy sięgałem do zakamarków moich myśli i rysowałem to, co tam znalazłem. Rysowałem piórkiem (to taka mała stalówka, którą maczało się w tuszu). Kreska za kreską. Linia za linią.
Jeden z ostatnich rysunków przedstawiał trzy jasne trójkąty szybujące nad czarną otchłanią gór. Czarnej otchłani było bardzo dużo i rysunek miał jakieś 70 na 50 cm, więc gdy go skończyłem po kilku tygodniach drapania papieru piórkiem miałem dość i postanowiłem malować. Wtedy zaczął się mój okres fascynacji chmurami. Płaska powierzchnia południowej Szwecji, z tu i ówdzie rozsianymi lekkimi wzniesieniami sprawiała, że niebo było ogromną sceną na której rozgrywała się nieustająca walka różnych formacji chmur w kolorach od czarnego do białego przez róż, złoto i granat. I to wszystko w real time i 3D! Czasem nawet samo obserwowanie sprawiało więcej emocji niż ich malowanie potem.
Jak te chmury na niebie, tak płynął czas, a ja nadal nie wiedziałem co mnie jeszcze czeka. Nie zdawałem sobie sprawy jaki los jest mi przeznaczony.
To chyba wtedy miałem ten sen, który pamiętam do dziś. Siedziałem wraz z paroma osobami na małej łódce będącej połączeniem canoe i gondoli. Łódka znajdywała się na środku bezkresnej przestrzeni gładkiej jak lustro wody. Nad nami było turkusowe niebo i złote promienie zachodzącego słońca obramowywały każdy przedmiot. Bardzo powoli wpływaliśmy do jakiegoś miasta na wodzie. Po obu stronach kanału ciasno stały wysokie budowle w stylu weneckiego pałacu Dożów. Fasady były w kolorach purpury, zieleni, błękitu, a wszystko skąpane w złotym świetle. Wtedy, na ulicę pokrytą cienką warstwą wody, wszedł pochód. Niekończący się szereg białych rumaków o długich białych grzywach i ogonach. Wszystkie kroczyły dumnie w jednym rytmie. Wysoko podnosiły nogi i gdy ich kopyta uderzały o powierzchnię wody, ta tryskała w górę fontanną płynnego złota. Przy każdym z koni szła kobieta trzymając go krótko za uzdę. Wszystkie wyglądały tak samo i były piękne klasyczną, grecką urodą. Były wysokie, ubrane w sięgające kostek, śnieżnobiałe tuniki. Ich długie czarne włosy spływały lokami na szerokie ramiona. Wyprostowane kroczyły tuż obok koni z powagą patrząc się prosto przed siebie. Nie mogłem oderwać od nich wzroku…
Gdy się obudziłem wiedziałem, że nigdy nie uda mi się tego namalować ani narysować. Ale wiedziałem, że jest to świat, w którym chciałbym żyć.
Ostatnio byłem na nartach. Tydzień spędziłem w bardzo miłym towarzystwie, ale obawiam się, że sam niestety, nie byłem zbyt ciekawym kompanem do rozmowy. A to tylko dlatego, że przed wyjazdem zacząłem pracę nad jednym portretem i siedząc przy stole, zamiast rozmów dopracowywałem w myślach różne jego szczegóły i warianty. Po powrocie szybko zabrałem się do ich realizacji i rezultaty można zobaczyć na stronie pod nazwą PEARL.
4. (marzec 2020)
Często dostaję pytanie z czego zrobione są moje rzeźby. Odpowiadając i wyliczając materiały czuję, że degraduję je do kawałka zwykłej materii. Pozbawiam ich tego, co w nich najważniejsze. To tak, jakbym opisał portret Mona Lisy, że jest to prostokątna deska pokryta farbami olejnymi i zabezpieczona werniksem… Postanowiłem więc mówić prawdę. Moje rzeźby zrobione są z połączenia paru elementów. Pierwszy to naturalna potrzeba estetyki i piękna, a drugi to mieszanka moich snów i pragnień.
Tak jak życie każdego z nas tworzone jest z naszych pragnień, które weryfikowane są przez nasze działania i ograniczenia jakie narzuca nam świat zewnętrzny, tak moje rzeźby powstają z mych marzeń, a materiał jaki używam do ich realizacji najczęściej tylko je ogranicza.
Tak na prawdę, wcześniej, rzeźba jako forma wyrazu, nie bardzo mnie interesowała. To przyszło dość późno w moim obecnym życiu. Owszem, podziwiałem piękno marmurowego ciała, które ożywało pod dotknięciem dłuta mistrza (czy też słomy, którą Michał Anioł polerował swoje rzeźby). Zagadką była dla mnie umiejętność uwolnienia postaci, która tkwiła zamknięta w kamieniu… Ale tak na prawdę, wtedy, nie poruszało mnie to.
Dorastanie w świecie etykiet zastępczych, siermiężnych technik druku i negowania tego co piękne i estetyczne bo burżujskie, sprawiło zapewne, że pragnąłem otaczać się ładnymi rzeczami i ładnymi ludźmi. Dziś natomiast, gdy mamy tego w bród i otoczeni jesteśmy wypolerowanymi uśmiechami, a każda krzywizna linii czy myśli z automatu korygowana jest przez jakiś algorytm, coraz trudniej odróżnić nam prawdziwe wartości od tych złudnych i powierzchownych. Szukam więc, obserwuję i próbuję wyłowić to co ważne w zalewie codziennych wrażeń.
Gdy obudziłem się z tego snu, o którym wcześniej pisałem, wiedziałem że muszę coś zmienić w moim życiu. Postanowiłem więc spakować walizki, wsiąść w samolot i zacząć od nowa w Ameryce. Tam ponoć wszystko jest możliwe. Od pucybuta do miliardera. Od miliardera do narkomana. Wylądowałem na nowym kontynencie i zacząłem pracę jako wolontariusz na Florydzie. Pomagałem innym znaleźć samych siebie. Po roku znalazłem sam siebie. Pamiętam, był wieczór. Siedziałem przy biurku i czytałem maila od jakiegoś człowieka, który opisywał jak pewnego dnia odkrył, że jego przeznaczeniem jest chemia, więc zostawił wszystko i poświęcił jej resztę swojego życia. Nie wiem jaka chemia wtedy zadziałała ale dokładnie w tym momencie, w mojej wyobraźni, pojawił się obraz rzeźby kobiecej głowy z włosami rozwianymi na wietrze. Nie miała jeszcze wyraźnych, ostatecznych kształtów, ale już emanowała jakąś energią. Była jak jakaś dawna znajoma, która nagle, po wielu wiekach, spojrzała mi prosto w oczy. Nie wiedziałem jednak po co i dlaczego się zjawiła, odstawiłem ją więc na jedną z półek zapomnienia. Przynajmniej tak mi się wydawało. Po paru dniach znów przyszła i od tego czasu towarzyszyła mi wszędzie. W końcu zrozumiałem. Chciała, żebym ją stworzył. Żebym ją zmaterializował – wyrzeźbił. Pomyślałem – jaja sobie robi. Ja, rzeźbić?! Znów odstawiłem ją na jeszcze dalszą półkę. Nie pomogło. Przeszkadzała mi w pracy, zasłaniała myśli, aż w końcu musiałem jej obiecać, że się nią zajmę, że wyjmę ją z zakamarków mojego umysłu i pozwolę jej zaistnieć w materialnym świecie ludzi. I to właśnie ona sprawiła, że po paru miesiącach, w wieku pięćdziesięciu paru lat, znalazłem się w gronie wesołych studentów na ASP w Warszawie, niezdarnie próbując nadać glinie wyśniony kształt.
Jakiś czas temu przeczytałem Śmiech Afrodyty, Petera Greena. Czytając ją zdałem sobie sprawę jak mocno nadal tkwimy w kręgu myśli i kultury antycznej Grecji. Jak nasz sposób postrzegania głęboko zakorzeniony jest w tamtych czasach i nawet nie zdając sobie sprawy dalej patrzymy na świat oczyma naszych praojców. Przychodzimy na świat pod opieką Hippokratesa. Żyjąc, pragniemy demokracji, a umierając oddajemy się pod opiekę Hadesowi – najbliższemu zakładowi pogrzebowemu. Postanowiłem więc stworzyć serię portretów i pokazać tą cząstką nas, która jest echem tamtych wieków…
5. (maj 2020)
Oto parę nazwisk, które łączy pewna cecha. Wassily Kandinsky, Mark Rothko, Claude Monet, Paul Gogen, Alfred Wallis, JK Rowling, Mark Twain, Leonard Cohen… oraz wiele innych osób, dość późno w swoim życiu odkryło swoje powołanie. Bo tak na prawdę, to nigdy nie jest za późno na realizację swoich marzeń. Marzenia są napędową siłą naszego życia. Niektóre zjawiają się nagle w drzwiach świadomości, a inne dojrzewają powoli jak niesforne dzieci. Pamiętam jak po raz pierwszy, przystępując do egzaminów wstępnych, przekroczyłem progi ASP we Wrocławiu – na Pl. Polskim. Czułem się jakbym wszedł do świątyni. Duch twórczy i dym papierosów unosił się w mroku korytarzy, a zamiast kadzidła wszechobecny był zapach farb olejnych i werniksu. Wszędzie panowała cisza przerywana tylko odgłosem szurania węgla o papier lub sykiem otwieranych butelek z piwem. Na zewnątrz był początek pięknego lata. Kwitnące akacje pachniały odurzająco, a komunizm wchodził w fazę późnego Gierka. Egzaminu nie zdałem. Zabrakło mi dwóch punktów.
Minęło trzydzieści parę lat. Zahaczyłem o parę kontynentów. Robiłem głupie rzeczy. Robiłem mądre rzeczy. Balansowałem nad przepaścią i pędziłem środkiem autostrady, by oto ponownie pojawić się w jednej ze świątyń Apollina. Tym razem w Warszawie. Wydział rzeźby na ASP. Od razu rozpoznałem zapachy i emocje jakimi przesiąknięte były ściany tego przybytku. Duch twórczy unosił się gdzieś wysoko pod sufitem. Tym razem dobrze widziałem czego chcę. Musiałem poznać tajemnicę procesu powstawania rzeźby. Jak nadać formę temu co widzę moimi oczami lub w mojej wyobraźni. Na początku musiałem zaprzyjaźnić się z podstawowym tworzywem – gliną. A glina może być oporna. Zanim zacznie współpracować i podda się twojej woli musisz wykazać się cierpliwością i zrozumieniem. To tak, jak z małym dzieckiem.
Pracownia w jakiej się znalazłem była zbiorowiskiem studentów w wieku od 19 do 55. Atmosfera była wspaniała i to dzięki moim współtowarzyszom nauczyłem się najwięcej. Całe dnie spędzałem w pracowni. Nie brałem udziału w innych zajęciach – tak dziennych jak i tych nocnych. Moja pierwsza rzeźba, głowa piegowatej i rudowłosej Marty, modelki pozującej nam wszystkim, zajęła mi ponad trzy miesiące. W mojej interpretacji, jej dredy zamieniłem na snopek zboża przewiązany sznurkiem. Miała w sobie coś z atmosfery łąki rozgrzanej promieniami sierpniowego słońca. Potem poszło już sprawniej i druga rzeźba zajęła mi już tylko 3 tygodnie.
W niecały rok zrobiłem 12 rzeźb – glina, gips, ceramika i brąz. Gdy pracowałem nad jedną z ostatnich podszedł do mnie profesor Piotr Gawron. Chwilę stał i obserwował moje poczynania po czym skinął głową i powiedział: dobra jest… I to był mój dyplom. Wtedy już moje ręce odnalazły dawno zapomniane odruchy i same potrafiły same uformować pożądane kształty.
Obserwując poczynania innych studentów coraz bardziej dochodziłem do wniosku, że świat w którym się znalazłem bardzo różnił się od świata jaki sobie wyobrażałem. Mam na myśli świat sztuki. Dla mnie sztuka to komunikacja. Przekaz idei. Rozmowa. A to, co widziałem to przypominało bardziej mamrotanie pod nosem. Bez chęci bycia zrozumianym. Bez chęci nawiązania dialogu z otoczeniem. To było tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Razem z paroma osobami przygotowywaliśmy świąteczny stół w pracowni i szukaliśmy czegoś, co można by było użyć jako blat. W jednym z korytarzy znaleźliśmy resztkę jakiejś palety, kilka luźno połączonych desek będącej zapewne podstawą to transportowana czegoś ciężkiego. Zadowoleni wnieśliśmy je do pracowni, przymocowaliśmy nogi i z zadowoleniem zaczynamy przygotowywać napitki. Nagle do pracowni wpada rozgorączkowany student z wyższego piętra. Włosy w nieładzie, szaleństwo w oczach i wskazując na nasz stół krzyczy, że zabraliśmy mu jego pracę dyplomową – te deski od palety… Cóż było robić. Oddaliśmy mu jego oryginalną pracę, zachowując nogi do innego blatu… Podejrzewam, że gdyby dadaiści z początku XX wieku wiedzieli do czego doprowadzą ich żarty, to szybko zajęli by się czymś innym.
No Comments