Spowiedź artysty #6
Kradłem. Tak, przyznaję się, kradłem.
Po raz pierwszy ukradłem mając 6 lat. Na tej samej klatce schodowej, po sąsiedzku, mieszkał Antek i jego młodszy brat Tomek. Obaj byli starsi ode mnie o jakieś dwa i cztery lata. W swoim pokoju mieli pełno pięknych i ciekawych zabawek. Zresztą całe ich mieszkanie wydawało się wtedy być ideałem domu, żywcem przeniesionym z moich snów. Pachniało tam pastą do podłóg i świeżo upieczonym ciastem. Na ścianie wisiał duży, rzeźbiony zegar, który regularnie, co godzinę, budził ciszę drzemiącą we wszystkich pokojach, a ich świąteczna choinka była tą najbardziej zaczarowaną, najbardziej pachnącą na świecie.
Obaj bracia imponowali mi swoim wiekiem i tym, że pozwalali mi się bawić swoimi zabawkami. A mieli ich dużo. To, co najbardziej zwróciło moją uwagę i zafascynowało, była misternie rzeźbiona miniaturowa wiejska zagroda ze wszystkimi zwierzętami. Były tam konie, krowy, owce, psy, dwie kozy i wiele innych zwierząt, nie wiele większe od pudelka zapałek. Szczególnie jedna z figurek, mały cielaczek, bardzo mi sie spodobała. Poczułem, że muszę ją mieć i gdy nikt nie patrzył schowałem ją do kieszeni. Bo niby dlaczego nie. Szybko wróciłem do swojego pokoju dokładnie oglądałem ją ze wszystkich stron, dotykałem i cieszyłem się jej posiadaniem. Wiedziałem, że tak się nie robi, ale chęć posiadania jej była silniejsza niż jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Zresztą wtedy jeszcze nie spotkałem mojego sumienia. Po małym cielaczku przyszła kolej na konika, psa i dzika (a może była to świnka?). Wszystkie były pięknie wyrzeźbione i miały w sobie jakąś magnetyczną, zniewalającą moc, która kazała mi je posiadać.
Nie pamiętam kiedy (i jak to sie wydało), ale z czasem zauważono kradzieże i figurki wróciły do właścicieli. Żałowałem. Żałowałem, że już ich nie mam.
Potem były samochodziki “Mach-box”. Kolega z klasy miał pięknego Jagura. Butelkowa zieleń i otwierane drzwi. Był piękny i bardzo chciał żebym go wziął ze sobą. Świetnie pokonywał zakręty i wzniesienia na parkietowych serpentynach. Szybko więc zaparkował w mojej kieszeni. Rodzice pytali się, skąd go mam, ale oczywiście twierdziłem, że go dostałem w prezencie od kolegi.
Od dziecka fascynowały mnie też zamknięte szafy i szuflady. Gdy tylko mogłem buszowałem w ich wnętrzach. Za każdym razem miałem uczucie jakbym odkrywał jakiś nieznany świat, pełen tajemniczych i pięknych przedmiotów. W związku z tym, nie było zamka, który mógłby oprzeć się mojej ciekawości. W szafie, w sypialni moich rodziców była specjalna szkatułka, w której trzymali wszystkie wartościowe rzeczy. Na jej dnie znalazłem kolejny przedmiot mojego uwielbienia. Była to złota moneta z 1640 roku. Na jednej stronie był portret jakiegoś włoskiego władcy w koronie, a na drugiej pięknie wygrawerowany żaglowiec unoszący się na złotych falach. Przez ponad rok opierałem się jej i tylko delikatnie gładziłem opuszkami palców i śniłem o dalekich morskich wyprawach. Aż w końcu, musiałem ją mieć, więc ją ukradkiem wyniosłem. Byłem wtedy w drugiej klasie podstawówki i oczywiście nie wytrzymałem długo zanim nie pochwaliłem się nią jakiemuś koledze. Rodzice szybko się o tym dowiedzieli i pomimo mojemu godzinnemu zaprzeczaniu, wyciągnieli ze mnie prawdę. Moneta wróciła na swoje miejsce, a ja już tylko czasem odwiedzałem ją delektując się jej ciepłem i nieznaną tajemniczą historią, którą w sobie skrywała.
Tym razem wiedziałem, że źle zrobiłem i było mi wstyd. Przez długi czas unikałem pokus i lekceważyłem wszystkie piękne rzeczy, które starały się przyciągnąć moją uwagę. No, prawie wszystkie. W drugiej ławce siedziała śliczna Ela i jako zapowiedź tego, co mnie w przyszłości czekało, nie dała się lekceważyć. Nadal pamiętam jej czarne oczy i biały kołnierzyk. Nawet topienie much w kałamarzu nie było już tak ekscytujące.
Tak minęło parę lat, aż pewnego dnia będąc w sklepie meblowym zobaczyłem srebrny, misternie dopracowany kluczyk tkwiący w bardzo przeciętnych drzwiach meblościanki…
Pomyślałem, że taki elegancki przedmiot nie zasługuje na otwieranie tak brzydkich drzwi, więc szybko znalazł schronienie w mojej kieszeni. I tak się zaczęło. Miałem wtedy jakieś 14 lat i od tego dnia, przez parę miesięcy, wraz z dwoma kolegami z klasy, odwiedzaliśmy wszystkie sklepy meblowe w mieście i zbieraliśmy wszystkie klucze, które tylko mogliśmy tam znaleźć. Oczywiście proceder zakończył się z chwilą, gdy odkryto, że klucze regularnie znikają, więc przestano je wkładać do zamków. A nam uszło to na sucho.
Niedługo po tym, moja obsesja posiadania pięknych rzeczy zmieniła trochę swoje ukierunkowanie. Punkt ciężkości przeniósł się z rzeczy martwych na żywe. Na dziewczyny. Trudno mi teraz dokładnie określić co dokładnie przyciągało moją uwagę, ale pamiętam że mogły to tylko być paznokcie pomalowane na zielony kolor, co na początku lat siedemdziesiątych zeszłego wieku (he,he) nie było tak oczywiste.
Niestety, choćby z powodów mojej nieśmiałości i braku pewności siebie kradzenie dziewcząt moim kolegom nie wchodziło w rachubę (przynajmniej jeszcze wtedy. 🙂
Minęło wiele lat. Świat wokół nas zmienił się diametralnie, ale nadal, przez ten cały czas piękno i estetyka miało i mają trudno wytłumaczalną władzę nade mną. Magnetyczną siłę przyciągania. I tak na prawdę, długo nie wiedziałem co mam zrobić z tymi emocjami i energią jaką we mnie wzbudzało. Do chwili, gdy nie zacząłem rzeźbić. Bo gdy się temu przyjrzałem, zrozumiałem, że wreszcie znalazłem sposób na bezkarną kradzież. Kradzież, która jeszcze nie została ujęta w kodeksie karnym, więc jest dozwolona i nie objęta nawet prawami autorskimi. Bo czym innym jak nie kradzieżą jest uchwycenie uśmiechu, ciepła czy innej emocji wyrażonej przez inną osobę i odtworzeniu tego w przestrzennej formie. Więc tak, to prawda. Nadal kradnę. Kradnę chwile zamyślenia, uśmiechy, czasem złość czy rozpacz. Kradnę kawałki duszy by choć na chwilę je zatrzymać dla siebie. Tworzę kolekcję dokumentującą istnienie tej cienkiej, niewidocznej granicy pomiędzy tym co jest tu i teraz, a tym czego dotknąć już nie można.
Comments (4)